Jim Jarmusch to jeden z najbardziej znanych współczesnych reżyserów kina niezależnego, który raz na parę lat kręci mały film wraz z reguły powracającą obsadą. Jego poprzednie obrazy są dość wyjątkowe, bo choć trudno przyznać, by odniosły sukces komercyjny, na pewno odbiły się szerokim echem w popkulturze, zwłaszcza zebrane krótkometrażowe scenki “Kawa i papierosy”, niemalże idealne wampiry w “Tylko kochankowie przeżyją”, czy poetycki “Paterson” sprzed trzech lat. Czasem pretensjonalne, rzucające jednak w stronę widza ciekawe pytania natury egzystencjalnej. Szkoda tylko, że jego najnowszy film taki nie jest…
Pewnego dnia w małym amerykańskim miasteczku Centerville mieszkańcy słyszą w wiadomościach o niezwykłych zjawiskach pogodowych, jakie zachodzą na świecie oraz nagłych zmianach klimatycznych na skutek prowadzonych na biegunie odwiertów przemysłowych. Dzień zdaje się nienaturalnie długi, radio i telefony przestają działać, a kiedy w końcu nastaje noc, księżyc emanuje nienaturalnym światłem, a z grobów powstają dawno niewidziani krewni.
Jarmusch ponownie przyciągnął do siebie świetne nazwiska. Jako że klasyczny film o zombie musi mieć na pokładzie swojego szeryfa, z odznaką wkrają na scenę Bill Murray i Adam Driver, w restauracji kawę popija Danny Glover i Steve Buscemi, w domu pogrzebowym pracuje Tilda Swinton, a do miasteczka przejeżdża grupa dzieciaków z Seleną Gomez na czele. Są też ikony muzyki: Tom Waits, Iggy Pop, RZA. I inni. Niestety, na dobrych nazwiskach wolałbym poprzestać. “Truposze nie umierają” ciężko jest mi nazwać filmem. To bardziej zbiór następujących po sobie scen, zbieranina wątków, z której nic nie wynika. Bohaterowie snują się po ekranie, obserwują, komentują, ale większość z nich zanim cokolwiek zrobi, ginie nagle – czy to przed, czy poza zasięgiem kamery. Dostaliśmy dużą liczbę wątków, które zmierzają zupełnie donikąd. Jakby wszyscy występowali gościnnie, a nikt jako pełnoprawny bohater. Samo tempo filmu jest nieprawdopodobnie powolne, a efekty specjalne wyglądają sztucznie. Choć szczątkowa fabuła z początku stara się nam niby dać moralizatorską lekcję o dbaniu o środowisko naturalne, szybko zdaje się o tym zapominać i bezpowrotnie tracić jakąkolwiek tożsamość, stając się zupełnie bezpłciową serią wydarzeń.
Aż zadaję sobie pytanie, czy mógł to być celowy zabieg reżysera? Czy film stanowić ma swoistą parodię, prztyczek w nos przemysłu filmowego, eksploatującego w ostatnich latach tematykę żywych trupów? Może. Jest tu parę żartów, które nawet były zabawne, w tym parokrotne łamanie czwartej ściany, oraz nawiązania do występów Adam Drivera w nowych “Gwiezdnych wojnach”. Ale to zdecydowanie za mało. „Truposze nie umierają” jest o niczym i wygląda jak weekendowe wygłupy amatorów przed kamerą. Zupełnie nie pomaga, że wszyscy zgodnie zachowują się tak, jakby im się nie chciało i tylko wyświadczali Jarmuschowi przysługę samą swoją obecnością. I w sumie może mają rację – widzowi również nie powinno się chcieć marnować na niego swój czasu.