Dziewiąty film Quentina Tarantino. Już na wstępie muszę przyznać, że „Pewnego razu… w Hollywood” podoba mi się dużo bardziej niż ostatnich kilka produkcji reżysera. Nie wiem, dlaczego, ale „Bękarty wojny”, „Django” i „Nienawistna ósemka” zawsze były dla mnie bardziej na jeden raz, niż do ciągłego powracania, jak to mam w przypadku chociażby „Wściekłych psów” i „Pulp Fiction”. Niemniej dostrzegam w nich porządny warsztat – po prostu nie jestem aż tak za filmami osadzonymi w czasach II wojny światowej lub na Dzikim Zachodzie. Dlatego też niezmiernie cieszę się, że Tarantino ze swoją, jak sam głosi, przedostatnią produkcją, powrócił do bardziej bliskiej nam rzeczywistości, chociaż nadal bardzo ‘tarantinowskiej’…
Jest luty 1969 roku. Rick Dalton (Leonardo DiCaprio), była gwiazda serialu telewizyjnego „Prawo forsy”, dostrzega, że najlepsze lata w branży filmowej ma już za sobą i teraz czeka go powolne odchodzenie w niepamięć. Jego agent, Marvin Schwarz (Al Pacino), namawia go do zagrania w pilocie kolejnego westernu oraz przedstawia wizję wyjazdu do Włoch i skupienia się na tamtejszych reżyserach. Dalton odkłada jednak te plany na później, zmagając się ze zmianami w branży oraz wątpliwościami odnośnie własnego talentu aktorskiego. Tymczasem jego partner, dubler i kaskader w jednym, Cliff Booth (Brad Pitt), również zaczyna mieć problemy ze znalezieniem pracy w swojej profesji, na skutek krążących o nim plotek, oraz styka się z podejrzaną sektą hipisów, zamieszkującą oddaloną od miasta farmę pod wodzą niejakiego Charlesa Mansona. Obaj mężczyźni odkrywają również, że nowymi sąsiadami Daltona jest nowy i bardzo wzięty reżyser Roman Polański wraz ze swoją piękną żoną Sharon Tate (Margot Robbie).
Hollywood przełomu lat 60. i 70. to bardzo ciekawe miejsce, czas wzmożonego rozwoju filmu i telewizji, ale także nadejście bardzo ważnych przemian kulturowych, na stałych wraz pojawieniem się dzieci-kwiatów, łatwo dostępnych narkotyków i rewolucji seksualnej. To także ulubiony okres samego Tarantino i jego L.A. wprost kipi atmosferą tamtych lat, jazzu, rocka, kolorowych neonów i klubów. Film jest świetnie nakręcony i udźwiękowiony, a obsada jak zwykle się spisała i dała z siebie wszystko. DiCaprio dostał naprawdę porządną rolę do zagrania – odchodzącej w niepamięć gwiazdy kina, która poszukuje tego czegoś, co pozwoli jej znowu wspiąć się na wyżyny swojego talentu aktorskiego, zaakceptować siebie i ruszyć dalej. Dopiero pochwała z ust najmniej spodziewanej osoby spełnia to marzenie. Pitt natomiast stanowi jego dobre uzupełnienie i obserwatora pewnych dziejących się w tle wydarzeń. Odrobinę bardziej wymagająca fizycznie rola zawadiaki i uśmiechniętego chłopca na posyłki wyszła mu naprawdę dobrze. Obu nadal świetnie ogląda się na ekranie kin. Odniosłem jednak wrażenie, że większość drugoplanowych bohaterów jest tu bardziej na doczepkę. Polański z żoną raz na jakiś czas przewijają się na ekranie. Sama Sharon ma ciekawą scenę, kiedy odwiedza kino, podziwiając swój występ w „The Wrecking Crew”, ale niewiele ponadto. Postać Charlesa Mansona pojawia się w dosłownie dwóch scenach, aczkolwiek jego „rodzina” przewija się przez film wielokrotnie. Znając jednak ich historię, można poczuć napięcie, wiedząc, dokąd zmierzają związane z nimi wątki. Pozostałe pojawiające się postacie dostały równie małe epizody, choć wiele z nich jest zaskakujących i wartych zobaczenia.
Co mi się jeszcze spodobało, to ujęcia z filmów, w których zagrał Dalton – przerysowane westerny, filmy akcji – a nawet wmontowanie bohatera DiCaprio np. do „Wielkiej ucieczki”, zamiast Steve’a McQueena. Niby wszystko jest bardzo poważne – dla nas to jednak bardziej prześmiewcza parodia klasyki kina. Ale lubię ten typ humoru. „Pewnego razu… w Hollywood” to zdecydowanie stuprocentowy film Tarantino ze wszystkimi plusami i minusami. Jest, więc także dość długi, a jego tempo powolne. Dialogi jednak w dalszym ciągu pierwsza klasa. Co też nie każdy doceni. Wyraźnie widać elementy, przez które przeciętny widz powie, że film jest nawet nudny. Fan, – że za mało „Tarantino” w „Tarantino”. Mnie się jednak podobał taki, jaki jest – widokówka tamtych lat, wycięta z taśmy filmowej pojedyncza klatka. Może też i bajka, jak na swój sposób wskazuje sam tytuł. A finał opowieści… będzie się o nim jeszcze mówić. Warto sprawdzić.