„Ad Astra” znaczy „Do gwiazd”. Chociaż w filmie główny bohater nie musi lecieć aż tak daleko…
W niedalekiej przyszłości dochodzi do serii tajemniczych wyładowań pochodzenia kosmicznego, zagrażających życiu na Ziemi. Major Roy McBride (Brad Pitt) zostaje poinformowany przez SpaceCom – departament Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych do zadań w kosmosie – że za katastrofę odpowiada najprawdopodobniej jego ojciec, uznawany za zmarłego Clifford McBride (Tommy Lee Jones), który zaginął wraz z resztą załogi Projektu Lima przed 26 laty na orbicie Saturna. Roy dostaje misję polecenia na Księżyc, a stamtąd na Marsa, skąd nada wezwanie do swojego ojca o ujawnienie się i zaprzestanie działań. Droga jednak nie będzie prosta – na Księżycu trwają walki z wrogimi organizacjami na ziemi niczyjej, a grono osób, którym może zaufać bohater praktycznie nie istnieje. Sama przestrzeń kosmiczna również oferuje przeróżne zagrożenia. Liczy się jednak tylko misja odnalezienia ojca.
Muszę przyznać, że film niesamowicie spodobał mi się już od pierwszych minut, a im bardziej historia posuwała się naprzód, tym bardziej sam przesuwałem się do krawędzi fotela. Choć nie jest to też film dla każdego. Sporo zagadnień z dziedziny fizyki i techniki musimy z miejsca przyjąć za pewnik, bo niewiele jest tutaj miejsca na ich tłumaczenie. Film zresztą nigdy nie stara się o tym opowiadać. To bardziej intymna podróż w głąb świadomości głównego bohatera. Widać, że mocno inspiruje się zwłaszcza „Czasem apokalipsy” i „2001: Odyseją kosmiczną”, z malowniczymi ujęciami rodem z kina offowego. A przy tym urzeka swoim stylem, barwami i ujęciami, wyglądem księżycowej stacji, zupełnie odmiennymi warunkami życia na Marsie. Jest też trochę akcji w zerowej grawitacji, nadal robiącej wrażenie od czasu „Grawitacji” Alfonso Cuaróna.
Chociaż na ekranie poznajemy kilka postaci, „Ad Astra” to kino niemalże jednego aktora. Kamera śledzi wydarzenia wyłącznie z perspektywy Roya i w momentach, kiedy on czegoś nie wie lub coś dzieje się za jego plecami, my również pozostajemy bez odpowiedzi. Bohater prowadzi przy tym stały monolog wewnętrzny, analizuje sytuację, w której się znalazł, słyszymy jego wszystkie wątpliwości i nadzieje na powodzenie misji. Właśnie, dlatego przyrównałem wcześniej film do kina niezależnego – dużo tutaj miejsca na charakterystyczne rozterki, siedzenie i zadawanie sobie egzystencjalnych pytań bez odpowiedzi, zmaganie się z kosmiczną samotnością, udręką niekończącej się podróży. Twórcy postawili na wątek psychologiczny bohatera i wydaje mi się, że Brad Pitt dał sobie z tym radę całkiem dobrze, stopniowo ewoluując z bardzo chłodno kalkulującego mężczyzny w człowieka kierowanego wiarą. Choć można się przyczepić, że zakończenie jest nieco błahe w swym przekazie. Ale nie przeszkadza mi to zbytnio, podobnie jak raczej powolne tempo całej historii. Ba, nawet je uwielbiam. Znalazłem tutaj coś, czego dawno nie widziałem i zatęskniłem za czasami, gdy ciekawiło mnie wszystko związane z kosmosem. Coś w tym wszystkim było jakby rodem ze starego kina. Umowne, ale inteligentnie dobrane. Myślę, że każdy miłośnik ambitnego s-f powinien znaleźć czas i obejrzeć „Ad Astrę”.