Po siedmiu zwycięstwach z rzędu piłkarze Radomiaka Radom muszą przełknąć gorycz porażki. Pogromcą „Zielonych” okazało się Podbeskidzie Bielsko-Biała, które wypunktowało radomian niczym doświadczony bokser. Dobrze zorganizowanym gościom pomógł jednak czarny charakter spotkania przy Narutowicza…
Pierwsze piętnaście minut spotkania Radomiak z Podbeskidziem wyglądało tak, jakby piłkarzom nieco ciążył jeszcze sobotni obiad. Wolno, ospale i bez pomysłu. Na tyle drętwo, że sporo miejsca w środku pola próbował wykorzystać Rafał Figiel. Zawodnik “Górali” pociągnął z piłką przez środek boiska i mocnym strzałem próbował zaskoczyć Mateusza Kochalskiego. Przez ten czas Radomiak miał trzy okazje ze stałych fragmentów gry, ale żaden z nich nie sprawił problemów golkiperowi gości. Sztuka, która nie udała się “Zielonym” padła łupem Podbeskidzia, które z każdą minutą nabierało wiatru w żagle. Najpierw strzał Karola Danielaka wylądował w rękach Kochalskiego, a następne uderzenie Marko Roginica niestety w siatce. Pięć minut później po kolejnym podaniu prostopadłym strzelec pierwszego gola znowu doszedł do stuprocentowej sytuacji strzeleckiej, jednak jego niezdecydowanie sprawiło, że Radomiak pozostał w grze. Podopieczni Dariusza Banasika byli kompletnie bezradni wobec dominacja gości, którzy sprytnie omijali drugą linię Radomiaka. Idealnym podsumowaniem pierwszej połowy w wykonaniu Zielonych był strzał Leandro z rzutu wolnego. Jak domniemam, Brazylijczyk celował w bramkę, a bliżej niż do niej, piłce było do klubowego samochodu. Trzy minuty przed przerwą bramkarza Radomiaka mógł drugi raz pokonać Marko Roginić, ale tym razem na posterunku zameldował się Kochalski. Sędzia postanowił doliczyć do pierwszej części cztery minuty, które dla Radomiaka mogły okazać się bezcenne, bowiem swoją szansę zaprzepaścił Leandro. Chwilę później bo szybkiej kontrze okazję miał jeszcze Maciej Górski, ale zrobił coś, co trudno opakować w słowa. Tutaj z zasadzie można by postawić kropkę.
Na drugą połowę Górski już nie wyszedł. Można odnieść wrażenie, że defensywa Radomiaka też, bo w 50. minucie po fatalnym zagraniu Rafała Makowskiego kropkę nad “i” postawił Łukasz Sierpnia. Skrzydłowy Podbeskidzia popędził na bramkę Kochalskiego, by wspomóc osamotnionego Roginica i ostatecznie w sytuacji sam na sam wykorzystał jego dobre podanie. Radomiak grał na tyle sinusoidalnie, że budzące nadzieje zrywy, przeplatał rozwiązaniami, których chyba sam nie do końca rozumiał. Notabene decyzji sędziego też chyba nie rozumiał nikt oprócz niego samego. Patowa sytuacja najwyraźniej podniosła ciśnienie Rafałowi Makowskiemu, który w 71. minucie postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Popularny “Makos” minął rywali jak tyczki, jednak nie zdołał wykończyć akcji, która mogła Zielonych podłączyć do tlenu. Chwilę ponownie Makowski był bliski wykreowania kolejnej szansy, ale jego prostopadłe podanie zostało przerwane przez defensora gości. Radomiak poszedł za ciosem i kolejna dynamiczna akcja lewym sektorem boiska przyniosła kontaktowe trafienie Damiana Nowaka. Zieloni, żądni krwi na boisku, dominowali, ale ciągle brakowało przypieczętowania w postaci gola. Po jednym z rzutów rożnych piłki do siatki nie potrafił wbić Dawid Abramowicz, a chwilę później ponad poprzeczką strzelił Patryk Mikita. W końcówce spotkania panowanie nad zawodami stracił arbiter, a panowanie nad sobą trener Dariusz Banasik. Szkoleniowiec Radomiaka w ciągu ułamka sekundy dostał dwie kartki. Najpierw żółtą, następnie czerwoną. Jakby tego było mało, pocałunek śmierci przypieczętował w doliczonym czasie gry Ivan Gomez, który, strzelając obok bramkarza, ustalił wynik meczu na 1:3.
Foto: Paweł Śledź
RADOMIAK RADOM – PODBESKIDZIE BIELSKO-BIAŁA 1:3 (0:1)
Gole: Nowak 73’ – Roginić 23’, Sierpina 50’, Gomez 93+’
KOMENTARZ:
Cytując Mateusza Borka, fakty są takie: Lewandowski w składzie, Radomiak wygrywa. Brak Lewandowskiego, Radomiak przegrywa. Z faktami się podobno nie polemizuje, ale ja podejmę rękawicę. Nikogo nie będę rzecz jasna przekonywał, że przegraliśmy, bo środkowy pomocnik “Zielonych” jest kontuzjowany, ale jestem pewien, że była to część składowa sobotniej klęski. Inne fakty są też takie, że Meik Karwot to tykająca bomba, która może eksplodować w każdym momencie. Czasami potrafi dać dobre podanie, udaje mu się nawet efektownie przedryblować kilku rywali, ale od zawodnika na pozycji numer “sześć” wymaga się przede wszystkim konsekwencji. Nikt ci nie przyklaśnie, jak zagrasz dwa mecze z fajerwerkami, ale jak zagrasz dwadzieścia na solidnym poziomie, to zdarzą się tacy, którzy nawet się ukłonią. Meik w sobotę był trochę jak sędzia Malec – obaj ubrani w ładne stroje, ale obaj nie wiedzieli za bardzo, co mają na boisku robić. Efekt był taki, że Karwot, który – jak domniemam – miał być pierwszą fortecą przed bramką Kochalskiego, okazał się żołnierzem wypuszczonym na wojnę bez karabinu w dodatku bez generała. Prostopadłe podania „Górali” z łatwością mijały drugą linię, która później na czele z Niemcem nie nadążała za atakami przyjezdnych.
Nie jest to żałobny tren wymierzony w Karwota, bo był on – jak zaznaczyłem na wstępie – tylko częścią składową sobotniej porażki, stąd warto wspomnieć o reszcie. A konkretniej o liderach, których Radomiakowi zabrakło. Przywódca to niekoniecznie ten, który najgłośniej krzyczy, ale ten, który boiskowymi argumentami daje reszcie sygnał, że nic nie jest stracone. Brakowało takiego impulsu. Wiadomo, że najwięcej wymaga się od Makowskiego i Leandro, ale czasami warto mieć szeregowca, który w gorszym momencie wspomnianej dwójki, wejdzie w jej buty. Odniosłem wrażenie, że Radomiak uwierzył dopiero po golu Damiana Nowaka.
Tego Nowaka, który pierwsze kroki w seniorskiej karierze stawiał właśnie w Bielsku-Białej. Jego gol dał w pewnym momencie drużynie nadzieję, a trenerowi zagwozdkę pt. „Kto na „dziewiątce” w kolejnym meczu?”. Byłem pierwszy, który bronił Górskiego po gorszych występach, ale chcąc odwołać się do faktów, po raz kolejny nie ma z czym polemizować. Nowak dwa gole w 442 minuty, Górski jedno trafienie przez 750 minut spędzonych na boisku. Nadal nie uważam, że jest tak mierny, jak twierdzi większość bywalców na meczach „Zielonych”, ale chyba ostatecznie wyleczył mnie z przekonania, że zacznie strzelać. To typ napastnika, który dobrze przyjmie, zastawi się i utrzyma futbolówkę, ale nigdy nie będzie bezlitosnym kilerem, mającym dwucyfrową liczbę goli na koncie w każdym sezonie.
Z kolei w każdym meczu nie da się po ludzku inkasować kompletu punktów i chyba każdy miał świadomość, że – jak to śpiewała Anna Jantar – nic nie może przecież wiecznie trwać. Nie ma co wylewać wodospadów łez, ale chyba tak po ludzku pozostaje tylko niedosyt, że przegraliśmy w stylu, do którego nie jesteśmy przyzwyczajeni. Nudno, wolno i bez pomysłu.
Nudna jest też polemika ze stroną, która broni sędziego Pawła Malca, argumentując, że (hehe) sędzia nie jest od pomagania. Czy przegraliśmy przez sędziego? Nie. Czy oczekiwaliśmy, że sędzia pomoże? Nie, wystarczyłoby, gdyby nie przeszkadzał. Czy mamy prawo go krytykować za źle wykonaną robotę? Tak. No i tutaj w sumie można zakończyć dywagacje. Malec chciał po prostu zostać zauważonym gigantem i podejmował ogromną ilość niezrozumiałych decyzji.
Największe zastrzeżenia można mieć rzecz jasna do samych siebie, ale z drugiej strony nie ma co lamentować. Jak to powiedział Michał Probierz, trzeba sobie pier****ąć whisky, bo co nam zostało? Tzn. trzeba po prostu wyciągnąć wnioski i uznać ten negatywny sygnał za wypadek przy pracy. Takowe zdarzają się czasami nawet sędziemu Malcowi.