Poznajcie Arthura Flecka. Na co dzień pracuje w agencji Haha, zajmującej się wynajmem klaunów do pracy przy reklamie lub na przyjęciach okolicznościowych. Pewnego dnia ktoś na ulicy go okrada, a następnie dotkliwie bije w bocznej alejce. Szef ma zamiar wkrótce go wylać, a pani doktor nie widzi żadnej poprawy w jego leczeniu. Arthur cierpi na chorobę neurologiczną, wywołującą ataki spontanicznego, choć bardzo bolesnego śmiechu. W domu czeka na niego niemal równie schorowana matka, od lat wysyłająca listy do swojego byłego pracodawcy, Thomasa Wayne, z prośbą o pomoc. Tymczasem, siedząc w fotelu, Arthur marzy o byciu wielkim komediantem i zdobyciu uznaniu ze strony ikony telewizji i gospodarza własnego show, Murraya Franklina.
Plan był prosty, choć zarazem ambitny: nakręcić pojedynczy film o najbardziej ikonicznym przeciwniku Batmana, zupełnie niezwiązany z pozostałymi projektami Warner Bros. i DC Comics. Reżyser Todd Phillips miał jasną wizję tego, co chce stworzyć, na którą zgodziła się wytwórnia filmowa i którą podzielał długo poszukiwany odtwórca głównej roli, Joaquin Phoenix, który już wielokrotnie sprawdził się na ekranie grając postacie złe, rozchwiane psychicznie lub z maniakalnymi zaburzeniami. Film ignoruje komiksy, stawiając na świeże i bliskie rzeczywistości podejście do tematu, choć nie obyło się bez paru nawiązań i oczek puszczonych w kierunku konkretnych historii.
„Joker” to w zasadzie studium upadku chorej umysłowo jednostki na skutek wystawienia jej na działanie wszechobecnej przemocy oraz braku akceptacji ze strony najbliższego otoczenia, zepchnięta na margines społeczeństwa. A przy tym bardzo udane origin story jednego z największych kryminalistów świata fikcji i popkultury. Arthur stopniowo traci kontakt z rzeczywistością na skutek kolejnych niepowodzeń i rozczarowań, przez co od pewnego momentu ciężko stwierdzić, czy tylko udaje ćwicząc przed swoim wielkim występem w telewizji, czy faktycznie wydaje mu się, że w pustym fotelu, z którym rozmawia, ktoś faktycznie siedzi. A kolejne zbrodnie przychodzą mu coraz łatwiej i Arthur zaczyna zostawiać za sobą trupy… To wędrówka do krainy obłędu i bardzo wiarygodna opowieść o tym, jak mógł narodzić się taki człowiek i co go popchnęło do życia poza prawem. Droga do stania się Jokerem jest jednak długa i na pojawienie się prawdziwego „Króla Klauna” trzeba poczekać prawie do samego końca. Ale kiedy już się pojawia, widać, że przemiana jest kompletna – zarówno pod względem czynów, jak i słów, które wypowiada. I to spodobało mi się tutaj najbardziej: że tak samo, jak w trylogii filmów Christophera Nolana o „Mrocznym Rycerzu”, tak i tutaj wszystko prowadzi do narodzin symbolu i inspirowania innych tylko, że w tym przypadku mamy do czynienia z symbolem zepsucia, a nie nadziei. Finał z miejsca na zawsze zapadł mi w pamięć: zwycięstwo szaleństwa i anarchii, wezwanie do walki klas, wokół której także kręci się fabuła filmu, skandowane przez setki głosów.
Również bardzo podoba mi się muzyka Hildura Guðnadóttira oraz jej bardzo specyficzne przejścia w diametralnie inne melodie czy okazjonalne zakłócenia dźwiękami jakby imitującymi pękającą psychikę Arthura. Powraca też znany ze zwiastunów utwór „Smile” Jimmy’ego Durante’a. Zdjęcia Lawrence’a Shera tylko podnoszą wartość świetnie odwzorowanego klimatu Nowego Jorku z początku lat 80., który tutaj robi za komiksowe miasto Gotham.
Czuję Oskary na horyzoncie, zwłaszcza aktorskie. Joaquin Phoenix przeszedł prawdziwą przemianę, tracąc dwadzieścia dwa kilogramy, zmagając się ze swoją postacią na planie, razem z nią przechodząc transformację. Mam nadzieję, że zostanie to dalej docenione. Z pozostałych ról warto wymienić Roberta De Niro w roli showmana Murraya. Stanowi to swoiste nawiązanie do jego roli w „Królu komedii” Martina Scorsese, zresztą w „Taksówkarzu” tego samego reżysera zagrał on bardzo podobną rolę do tej, którą tu odgrywa Phoenix. Bo diament ma dla mnie jedną jedyną skazę: jeśli ktoś oglądał wspomnianego „Taksówkarza”, zauważy, że reżyser aż nazbyt inspirował się tym filmem. Nie jest to czysta kalka, ale gdyby zrobić w punktach plan wydarzeń dla obu, łatwo da się zauważyć, że opowiadane historie mają prawie taki sam przebieg. Z paroma różnicami. Niemniej, „Joker” zasługuje na wszechstronne zachwyty. Kino inspirowane komiksami ma się tym lepiej, im większą swobodę wytwórnie dają jego twórcom. Konieczne są takie eksperymenty. Jest jeszcze tyle do zrobienia w tym temacie, a nie tylko widowiskowe młócki z elementami komedii…