Wiele osób musiało przełknąć gorzką pigułkę, kiedy rok temu w kinach nie pojawił się nowy film Woody’ego Allena, łamiąc tym samym kilkuletnią, niepisaną tradycję corocznej wizyty w kinie. A stało się tak, dlatego, że produkcji towarzyszyły echa skandalu z 1992 roku związanego z reżyserem, skutkiem, czego dystrybutor, Amazon Studios, wstrzymał się z premierą, grożąc nawet jego całkowitym schowaniem do szuflady. Sprawa jednak trafiła do sądu i po krótkich przepychankach prawa ostatecznie trafiły do Allena, film zaś właśnie wchodzi do kin w Europie, Azji i Ameryce Południowej z premierą w Polsce, jako jedną z pierwszych na świecie!
“W deszczowy dzień w Nowym Jorku” zaczyna się w momencie, kiedy Gatsby (Timothée Chalamet) dowiaduje się od swojej dziewczyny Ashleigh (Elle Fanning), że udało jej się załatwić wywiad do uczelnianej gazety z uwielbianym przez siebie reżyserem Rolandem Pollardem. Dla bohatera, który nie chce wypuszczać jej tam samej, oznacza to powrót do rodzinnego Nowego Jorku, dlatego też szybko postanawia, co następuje: po pierwsze – unikać rodziny (z wyjątkiem brata); po drugie – spędzić przemiły weekend z Ashleigh, oprowadzając ją i pokazując swoje ulubione miejsca przy jednoczesnym delektowaniu się atmosferą miasta oraz tytułową pogodą, która przybywa tam wraz z nimi. Szybko jednak z planów wychodzą nici, a drogi pary kochanków rozchodzą się. On rozpoczyna wędrówkę ulicami, przez którą zaczyna lepiej rozumieć to, kim jest, kim chce być i dokąd zmierza, przy okazji wpada na siostrę swojej dawnej miłości (Selena Gomez), co również rozpala parę ciepłych wspomnień. Ona zaś spędza zwariowany dzień u boku kolejno: reżysera (Liv Schreiber), jego agenta (Jude Law) oraz idola (Diego Luna), jednocześnie pakując się w ich niepoukładane życia i kłopoty dotyczące życia prywatnego, jak i egzystencjalnego.
“Z charyzmą nie wygrasz” – mówi jedna z bohaterek i taki też mam stosunek do tego, czy wielu poprzednich filmów Allena. Na swój sposób są one do siebie bardzo podobne, by nie powiedzieć wtórne, jednak obok żadnego z nich nie przejdę nigdy obojętnie, chociaż zawsze te pierwsze będę stawiał na piedestale dorobku reżysera. Towarzyszy im spokojna, lekko melancholijna atmosfera, choć sami bohaterowie często kipią emocjami, a żywiołowa wymiana zdań przypomina wyścig. Gatsby to młody intelektualista, który uciekł z miasta na prowincję przed wygórowanymi wymaganiami stawianymi mu przez matkę. Zamiast zrobić coś ze swoim życiem, woli parać się hazardem i grą na pianinie w barze. Ma duszę strudzonego romantyka – typowy allenowski główny bohater. I Chalamet sprawdził się w tej roli zaskakująco dobrze. Choć nie oszukujmy się – nie był to też materiał, przy którym musiałby wspinać się na wyżyny swojego aktorstwa. Odnoszę jednak wrażenie, że to wtórująca mu Fanning skradła dużą część show, nie tylko lśniąc na ekranie urodą, ale także wcielając się nieprawdopodobnie naiwną dziewczynę z małego miasteczka, która ma skłonność do złego dobierania słów, mieszania faktów, przeciągania mało sensowych wywodów, co jednak zupełnie nie przeszkadza jej w szybkim staniu się obiektem westchnień kolejno napotkanych starszych mężczyzn. Nie widziałem jej jeszcze w takiej roli, ale sądząc po żywiołowych śmiechach na sali – tych dobrych – spisała się na medal.
I wreszcie samo miasto – Nowy Jork. Miasto to jak zwykle stanowi pełnoprawnego bohatera filmu. Stłoczone uliczki, zielony Central Park, bogate hotele, galerie i wnętrza domów nadają historii charakter nieco starszego, bardziej teatralnego kina, co podkreśla także charakterystyczna muzyka jazzowa, niezmiennie towarzysząca bohaterom w tle.
Odnoszę wrażenie, że “W deszczowy dzień…” to jeden z lepszych filmów w dorobku reżysera, a na pewno lepszy od paru ostatnich. Być może spora w tym zasługa miasta – wszakże najlepsze filmy Allena zostały właśnie tu osadzone (“Manhattan”, “Annie Hall”). Albo znalazłem w tej historii coś dla siebie. I myślę, że miłośnicy tych filmów również znajdą.