Radomiak Radom za burtą rozgrywek Totolotek Pucharu Polski. Marzenia o grze na Stadionie Narodowym dosłownie wyśliznęły się z rąk. W końcówce spotkania z GKS-em Tychy karykaturalne zagranie, debiutującego w pierwszej drużynie Mateusza Kryczki, zadecydowało o porażce Zielonych.
Ugotowanie obiadu, umycie zębów, posprzątanie w domu – to takie prozaiczne obowiązki, które wykonać trzeba czy się tego chce, czy nie. W planie piłkarzy taką powinnością był też mecz z Tychami we wtorek o 13. Trochę się nie chce, ale odbębnić trzeba. Mówiąc całkiem poważnie – bez odrobiny zaskoczenia – Zieloni zagrali w trybie ekonomicznym na zasadzie: „jak najlepiej, jak najmniejszym kosztem”.
Szanse rzecz jasna dostali gracze, którzy dotychczas otrzymywali mniej minut lub grali w IV-ligowych rezerwach. Na tle ligowego rywala, którego skład nie różnił się wiele od tego, w którym co tydzień wybiega na I-ligowe boiska, radomska drużyna zaprezentowała się poprawnie. Szkolna czwóreczka byłaby moim zdaniem odpowiednią oceną.
Śmiało można powiedzieć, że tryb energooszczędny na przyjezdnych wystarczał. To Zieloni dyktowali warunki gry, stwarzali sobie kolejne okazje, których niestety nie wykorzystywali. W innym wypadku, mecz mógłby być zamknięty już do przerwy. Brakowało skuteczności, wsadzenia nogi w kluczowym momencie, a może po prostu brakowało odrobiny szczęścia.
Nie dziwią mnie natomiast głosy, mówiące, że jeszcze niedawno posada trenera Ryszarda Tarasiewicza wisiała na włosku. Nie widziałem w jego drużynie większego zamysłu. Wszystko wyglądało trochę jak stereotypowa, polska myśl szkoleniowa – na zero z tyłu, a z przodu zawsze coś wpadnie. No i wpadło. Nawet raz więcej niż do ich własnej bramki. Ale czy podarowane zwycięstwo i kilkadziesiąt tysięcy złotych więcej w klubowej kasie cokolwiek zmienia?
Mecz nie pokazał trenerowi Radomiaka chyba niczego nowego. Solidni zagrali solidnie, mierni miernie, a Adam Banasiak na „dziesiątce”. To kolejna już pozycja w CV zawodnika, któremu do miana „wszechstronnego” brakuje tylko angażu na bramce i na środku obrony. „Banan” zagrał tak jak wszędzie. Czyli nijako. Potrafił przenieść ciężar gry, by za chwilę zanotować głupią stratę. Potem produktywny drybling zniweczył przez złe podanie. I tak w kółko. Na pewno bliżej mu do rzemieślnika niż do artysty.
Co prawda na bramce jeszcze nie grał, ale niewykluczone, że trener Dariusz Banasik rozważy tę opcję. We wtorkowym meczu na tej pozycji swoją szansę otrzymał Mateusz Kryczka. Po 87 minutach gry można było się pokusić o stwierdzenie, że na tle drużyny debiutant jest ponadprzeciętny. Wówczas nadeszła feralna 88 minuta. Jak Egipcjanie zbudowali piramidy i jak Kryczka wpuścił piłkę do bramki? Te zagadki jeszcze długą pozostaną dla świata niewyjaśnione. Nie mam zamiaru podejmować polemiki na temat: „Specjalnie czy wypadek przy pracy?”. Powiem tylko, że może wyjdzie to na dobre, bo ewentualna dogrywka stanowiłaby dodatkowe obciążenie, a to w perspektywie ważnych meczów ligowych nie byłoby potrzebne. No i Kryczki bym nie skreślał. Ciekawy gość.
Warto wspomnieć jeszcze o przeżywającym drugą młodość Patryku Mikicie. Niby już się przyzwyczailiśmy, że popularny „Miki” potrafi sporo namieszać, ale warto dostrzec, że wchodząc na drugą połowę, to on dał drużynie impuls, który tchnął ją do zdobycia pierwszego gola. Szarpał, próbował i włączył to swoje „turbo”, które ostatecznie Radomiaka do kolejnej rundy nie zaprowadziło, ale gdyby dziesięciu innych zawodników na placu miało taką determinację, to wynik może byłby inny.
Podsumowując, najzwyczajniej w świecie futbolu Radomiak przegrał mecz wygrany. Był lepszy, ale nie udokumentował tego wystarczającą ilości goli. A te liczą się podobno najbardziej. Sytuacja Zielonych to trochę gra w ruletkę. Tam trzeba postawić jeden kolor i się za nim opowiedzieć. Tutaj obstawiliśmy konkretny cel – liga. I za nią się opowiadamy.