Zwycięstwem zakończył ligowe granie w 2019 roku Radomiak Radom. Podopieczni Dariusza Banasika rozochocili podniebienie kibiców, bowiem wreszcie zagrali tak, jak oczekiwaliby tego fani radomskiego klubu. Dzisiaj m.in. o tym, kto grał na fortepianie, dlaczego trener jest ewenementem i do jakich metod uciekał się przed meczem?
Ponoć prawdziwych mężczyzn poznaje się po tym, jak kończą, a nie jak zaczynają. Piłkarze Radomiaka Radom test zdali wzorowo, bo jak wiemy, rozgrywki zaczęli od mocnego uderzenia i równie dosadnie je zakończyli, mimo iż w ostatnim czasie borykali się z wieloma boiskowymi problemami.
Te w niedzielę w żaden sposób nie przeszkodziły, bo od pierwszego gwizdka podopieczni Dariusza Banasika ruszyli z bardzo prostą intencją – jak najszybciej napocząć i jak najszybciej skończyć z rywalem. Chylę czoła przed umiejętnościami – jak to się ładnie mówi – mądrego zarządzania zasobami ludzkimi. Po chłopsku chodzi po prostu o to, że Banasik ma taką rzadką wśród polskich szkoleniowców zdolność sprawienia, by zawodnikowi się chciało. W momentach, w których ciśnienie sięga zenitu, on potrafi zabrać zawodników do kina (przed decydującym o awansie meczem z Siarką Tarnobrzeg) albo magicznie sprawić, by ci na boisku byli zdolni kłaść trupem każdego przeciwnika.
Tak też wyglądał w meczu z GKS-em Bełchatów Radomiak. Tym razem Banasik wpadł na pomysł afirmacji. Wymyślił sobie hasło: „Wygra ten, kto chce bardziej”. Stado owieczek posłuszne swojemu pasterzowi momentalnie łyknęło jego ideę i od pierwszego gwizdka ruszyło do przodu. Z pełnym zaufaniem, z klapkami na oczach, jakby mieli pewność, że ten plan się powiedzie. Naprawdę, dawno nie widziałem tak zdeterminowanego i skoncentrowanego Radomiaka, który mecz wygrał już chyba w tunelu. Na poziomie mentalnym. Pełna dominacja i kontrola doprowadziła do tego, że „Brunatni” nie stworzyli sobie tak naprawdę nawet pół dobrej sytuacji.
A te pół dobrej sytuacji wystarczyło Radomiakowi, by wbić pierwszą szablę w ciało rywala. Mateusz Michalski z gracją minął defensora gości i uderzył tak, że po 240 sekundach meczu bramkarz gości szukał piłki w sieci. To też w ogóle kolejny majstersztyk trenerski. Po pierwsze sztuka wpaść na pomysł, by ten Michalski zagrał na pozycji numer osiem. Ostatecznie zagrał i był raczej tym, który na fortepianie grał, a nie go wnosił. Po drugie, byłem na piątkowym treningu. Nie, żeby to był majstersztyk trenerski. Chwilka. Chodzi o to, że w piątek, mówiąc kolokwialnie, drużyna „łupała” przez połowę zajęć grę w ataku pozycyjnym. Założenia? Proste, zejść ze skrzydła do środka i tam szukać swoich okazji. No i tam je w sumie znalazła, bo w podobnych sytuacjach do Michalskiego pudłował m.in. Leandro czy Patryk Mikita.
Ten mecz to zresztą powtórka z sierpniowego spotkania pomiędzy obiema ekipami w Bełchatowie. I tu i tam gospodarze wypunktowali gości po przejęciu kontroli nad środkową strefą boiska. Ta tym razem padła łupem radomian, którzy grali odpowiedzialnie i mądrze – szczelnie w destrukcji i skutecznie w ofensywie. Sytuacji na podwyższenie prowadzenia było co niemiara, choć do szczęścia wystarczy mieć jedną więcej niż przeciwnik.
W drodze do pełnej satysfakcji trzeba być jednak bardziej skutecznym. Mówi się, że apetyt rośnie w miarę jedzenie. Stąd pewnie ten niedosyt czwartym miejscem, którego przed sezonem nie powstydziłby się żaden kibic. Dzisiaj trochę kręcimy nosem i mówimy, że mogło być lepiej. Bo mogło, ale nie musiało. Możemy zasłużenie poklepać się po plecach a od stycznia pracować dalej.
Jest przede wszystkim nad czym. Ta runda oprócz fajnego wyniku i wszystkiego, co się z nim wiąże, w pierwszej kolejności stanowi bezcenną wartość szkoleniową. Jesteśmy mocni, bo znamy swoje słabości. Wiemy, że z braku laku może zagrać Pietrzyk, ale to tykająca bomba i lepiej, gdybyśmy zimą pokusili się o młodzieżowca, który gra, bo na to zasługuje, a nie dlatego, że nie ma innej alternatywy. Niemniej śmiało możemy chodzić z podniesioną głową i wierzyć w projekt znamienitego architekta. Kapitalny to był rok. Nie zapomnimy go nigdy. Chapeau bas!
MACIEJ ŁAWRYNOWICZ